2020 - jeśli świt przyłapie nas, wykrzyczę mu to prosto w twarz

Trzeci raz zabieram się za podsumowanie 2020 roku. Pierwsze, które zaczęłam pisać, było dość ogólne, szłam po kolei przez wydarzenia, które miały miejsce. Potem spróbowałam podzielić podsumowanie na kilka kategorii: życie prywatne, pracę i tak dalej. Chyba jednak najlepiej będzie, jeśli po prostu wymienię wydarzenia ważne w tym roku.

W moim życiu prywatnym nie zaszły żadne zmiany, utrzymał się status quo. 

Moja praca przeniosła się do domu, w biurze nie byłam już od dziesięciu miesięcy. Ostatnie pół roku to ogromne, z dziesięciokrotnie większe ilości spraw do zrobienia, a co za tym idzie, ciągłe nadgodziny, z których dopiero co się wygrzebaliśmy.

Życzenie rozważał emigrację zarobkową, do czego na szczęście nie doszło, zmienił za to pracę na taką, w której odpowiada mu prawie wszystko.

Pierwszy raz (i drugi) w życiu leciałam samolotem. Ogromny stres, za to cenię fakt, że w czasie, w którym pociągiem dojechałabym może do Poznania, samolotem doleciałam do Hiszpanii.

Właśnie, byłam w Hiszpanii. I na Mazurach. Na Helu, w Ustce, w domu pełnym martwych pająków, nad jeziorem Żarnowieckim, w opuszczonym ośrodku wczasowym, w Redzie, w Pucku, w Rzucewie, a nawet (uwaga!) w Gdańsku.

Trzeba było odwołać za to wycieczkę do Lwowa, do Karlskrony też nie popłynęłam, choć pływałam co roku. Nie udał się wyjazd do Warszawy. Nie było Pyrkonu ani Twierdzy. 

Zdecydowanie za wiele było w tym roku rodzinnych kłótni... i to nie tylko w mojej rodzinie. Ojciec odwalił swoją akcję na dwa dni przed moimi urodzinami.

Przeczytałam 65 książek, czyli wyzwanie zaliczone na 125%. Najlepiej oceniłam Dziewczynę z wieży, Przyjaciela człowieka i Szeptacza. I oczywiście reportaż o Carnobylu, w którego historię przez jakiś czas byłam mocno wkręcona.

Filmów/seriali na mojej liście jest 69, z czego na serduszko uznania zasłużył Wiedźmin, The Last Kingdom i Alice in Borderland. I oczywiście nagranie sceniczne Hamiltona. Ech, prawie zapomniałabym napisać o powrocie do Boku no Hero Academia, a to przecież prawdziwe złoto.

O muzyce powiedzieć mogę niewiele. Koncertów brakowało, chłonęłam jak gąbka Męskie Granie. Poza tym Żmijowisko, Początek, Ślady, Diggy Diggy Hole. Ostatnio Świt. A płyty leżą nieodpakowane.

Zamówiłam sobie multisporta. Zaczął być aktywny w marcu. A zaraz potem zamknęli siłownie. 

Największą radość czerpałam ze zdobywania kolejnych skrzynek, to mój najlepszy rok od początku keszerskiej kariery. 182+134, 3 geościeżki, 5 labów. Wspięłam się na wyżyny swoich umiejętności manualnych i na potrzeby skrzynek zrobiłam ośmiorniczkę i wycięłam pieczątkę z gumki. Chodziłam też pod koniec listopada w adidasach w morzu, czego zdecydowanie nie polecam.

Oprócz tego były małe rzeczy. Ułożyłam puzzle 2000 elementów. Upiekłam siostrzenicy tort ze Świnką Peppą. Nauczyłam się ważnego słowa po hiszpańsku - la cerveza i piłam najlepszego letniego drinka - tinto de verano. Piłam też najlepsze piwo bezalkoholowe - Earl Grey IPA. Założyłam instagrama, na którego prawie nie zaglądam, ale lubię wrzucać zdjęcia. Miziałam najmiększe kitku. Zrobiłam pierogi na Wigilię. Kupiłam gofrownicę i nowy telefon. Zepsuł mi się rower. W końcu nie przeniosłam się stąd gdzieś indziej.

Pozostaje ostatnie pytanie: czy 2020 był dobrym rokiem? Na pewno był inny, niż się spodziewaliśmy, a ja mimo wszystko miałam dość sporo szczęścia - nie straciłam pracy, mogłam pracować zdalnie, nikt z moich bliskich nie zachorował. I chyba przy tym zostanę. 

Komentarze